piątek, 29 listopada 2013

Pół żartem, pól serio: wózek, gitara i zamieszanie :)













Skoro zamieszanie z udziałem blogowych maskotek mamy już za sobą, mogę śmiało przejść do właściwej części wpisu, który z założenia miał być poświęcony prezentacji wiklinowego wózka z lalką, jaki w ubiegłym roku znalazłam pod świąteczną choinką.. a że kolejne święta już za pasem czas najwyższy nadrobić zaległości ;)

Laleczka z wózkiem stanowią komplet pochodzący z 2000 roku, sygnowany przez ZASAN. Dopracowany w najmniejszych detalach, stylizowany na wyjęty z minionej epoki wózek gabarytowo przypomina typową dziecięcą zabawkę (nie jest to żadna miniaturka), ale do zabawy na pewno się nie nadaje z uwagi na delikatną konstrukcję.. wiklinowa pleciona gondolka wyściełana dużą ilością ozdabianych koronką i gipiurą poduszek, na wierzchu atłasowa, równie ozdobna pościel, pasująca idealnie do ubranka lalki..



Sama laleczka mierzy około 45 cm, jest ładnie wymodelowana, a porcelanowe elementy są osadzone na ciekawie uszytym korpusie, pozwalającym na pozowanie jej na wzór leżącego, lub siedzącego w wózku niemowlaka. Ubranko również perfekcyjnie dopracowane i uszyte z dobrych gatunkowo materiałów, producent nie zapomniał nawet o kokardce z dzwoneczkiem przypiętej do śmiesznego kucyka na czubku głowy bobasa ;)



Na koniec chciałam jeszcze pokazać z czego powstała sfabrykowana na potrzeby powyższej foto-historyjki gitara, z którą maskotek obecnie niemal się nie rozstaje ;)


Otóż początkiem lata udało mi się znaleźć w jednym z 'magicznych sklepików' z cyklu 'wszystko po 5 zł' taką oto żółtą, tandetną zabawkę, której jedyną zaletą była jej wielkość, idealnie pasująca skalą do moich lalek.. po przyniesieniu do domu zabawka została rozebrana na części pierwsze i nieco podrasowana, by mogła udawać elektryczną gitarę.. do Fendera jej co prawda daleko, ale jak to się mówi; "jak się nie ma co się lubi.." i tak dalej.. ;)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Emma z pozytywką - lalkowy prezent od Uli :)



Powyższe zdjęcie pożyczyłam z bloga Uli, która początkiem sierpnia sprawiła mi ogromną przyjemność odwiedzając moje skromne progi, a przy okazji wizyty, tytułowa Emma zawitała do mnie pod postacią prezentu :) O samej lalce można przeczytać więcej na blogu Uli we wpisie między innymi jej poświęconym :)

Ja skupię się raczej na opisaniu kilku nieznacznych poprawek, które  naniosłam w wyglądzie lalki, w ramach walki ze 'znajomością anatomii' jaką wykazują się Panowie Chińczykowie produkujący porcelankowe korpusy...
Otóż.. Emma była typowo sztywnym, nieproporcjonalnym tworkiem z wbudowanym w korpus mechanizmem pozytywki, który dodatkowo poruszał główką lalki w rytm wygrywanej melodii...




Niestety, jak zobaczyć można na powyższym zdjęciu główka była dużo za duża w stosunku do reszty, a ubranko wyglądało.. jakby pożyczyła je od 'starszej siostry'...

Jako że wszystkie lalkowe prezenty mają u mnie zapewnione 'dożywocie', i Emma już nigdzie się nie wyprowadzi (tym bardziej że jest jedyną lalką z pozytywką w mojej kolekcji) postanowiłam popracować trochę nad jej sylwetką... wszak nie od dziś wiadomo, że fabryczne korpusy bezimiennych lalek na ogół nadają się tylko... do wymiany..;)

Tym oto sposobem dziewczę 'urosło' do rozmiarów półmetrowej lalki, na której fabryczna sukienka wreszcie leży jak na dziewczynce, dostało nowe, trochę większe kończyny, majtasy, pończochy i buty, potem dorobiłam dla niej jeszcze stojak i perełkowe korale :) Zakwaterowała się na półce i czekała cierpliwie na swoją kolej, by raz jeszcze trafić na Bloggera :)

Zanim przystąpię do prezentacji nieco odmienionej Emmy, chciałam raz jeszcze podziękować Uli za miły prezent :*






poniedziałek, 4 listopada 2013

Pobudka, zegarki, zegary i 'miszcz renowacji'...



Powyższą brutalną pobudkę o nieludzkiej porze z budzikiem w roli pierwszoplanowej potraktujmy jako wstęp do wpisu, jaki przy okazji renowacji tarczy ponad 100 letniego zegara chciałam poświęcić kolekcji zegarków i zegarów mojego taty..

Jak nie od dziś wiadomo wszędobylski 'miszcz renowacji' zawsze dokłada najdokładniejszych starań, by drogą nieudolnych napraw unicestwić przeróżne, nadgryzione zębem czasu starocie... Tym razem jego ofiarą padł zabytkowy zegar, po który tato jechał osobiście na drugi koniec Polski... Przywiózł go późno w nocy, to też po rozpakowaniu zegar legł na kuchennym stole, a dokładniejsze oględziny odłożyliśmy na dzień następny... bo jak wiadomo w świetle dziennym wszystko zawsze wygląda całkiem inaczej..




Dopiero podczas porannych oględzin wyszło na jaw, że tarcza i wahadło (na powyższym zdjęciu go nie widać, bo zostało zdemontowane na czas transportu) nie wyszły bez szwanku ze starcia z 'miszczem'... to drugie,  oryginalnie mosiężne,  raczył on w niewiadomym celu zapaćkać srebrzanką.... natomiast tarcza.... tu naszym oczom ukazał się istny obraz nędzy i rozpaczy....



Tak.. proszę nie regulować ustawień monitora.. 'miszcz' na prawdę wysmarował wytarte z biegiem czasu cyfry markerem.. i na prawdę z niejasnych przyczyn zdarł trójkę przy pomocy.. papieru ściernego, po czym namazał ją .. tuszem z długopisu....

W tym miejscu dosłownie opadły mi ręce... jedyne co można tu było zrobić, to dokładnie oczyścić i wypolerować uszkodzoną tarczę, a następnie ręcznie odtworzyć ozdobne cyfry...

To była jak dotąd jedna z najtrudniejszych i najbardziej mozolnych napraw jakie przeprowadzałam... samo czyszczenie i polerowanie zajęło wiele godzin, bo pomijając wyżej wymienione uszkodzenia.. cała tarcza pokryta była stuletnią patyną... Potem kolejne godziny spędzone na mozolnym szkicowaniu każdej pojedynczej cyfry, malowaniu ich przy pomocy mikro pędzelka .. a na koniec jeszcze dokładne odtworzenie \znaczników minut pomiędzy godzinami, by zegar mógł chodzić punktualnie....



Na powyższym zdjęciu efekt mojej żmudnej pracy w trakcie suszenia.. tarcza już doczyszczona i pomalowana... mogłam zabrać się za usuwanie srebrzanki z wahadła i konserwację drewnianej skrzyni.. Potem trzeba go było jeszcze poskładać, zawiesić na ścianie i wypoziomować.. ale to była już działka taty... Ja uwieczniłam na zdjęciu tylko efekt końcowy, dumnie wiszący w swym nowym miejscu nad schodami..(ten barometr widoczny po prawej stronie docelowo stamtąd zniknie ;))



A skoro jesteśmy już w temacie zabytkowych zegarów.. przy okazji pokażę kilka innych okazów z tatowej kolekcji :)

ROCZNIAKI





KARECIAKI 





KOMINKOWY KWADRANSIAK (każdy kto u mnie nocował wie za co można nie pałać do niego sympatią, pomimo, że ciężko odmówić mu uroku..)



INNY WISZĄCY ZEGAR (sentymentalna rodzinna pamiątka po dziadku Bronku)



A na koniec ozdoba salonu- piękny unikatowy zegar stojący (jakość zdjęcia nie najlepsza, ponieważ w gabinetowej części salonu oświetlenie słoneczne jest bardzo.. oszczędne, a lampa błyskowa odbija się w szybkach i efekt jest jeszcze gorszy)



Widoczne na ostatnim zdjęciu gablotki zapełnione zegarkami kieszonkowymi wystąpią gościnnie przy okazji innego wpisu :)

poniedziałek, 28 października 2013

"Laleczka z saskiej porcelany.. twarz miała bladą jak pergamin.." - czyli historia kolejnej targowej znajdy

Po długiej przerwie wynikającej głównie z przyczyn wirusowo-sprzętowych czas najwyższy 'odkurzyć' bloga i zacząć nadrabiać zaległości w prezentowaniu nowych nabytków, jakie trafiły do mnie w czasie nie-blogowania ;)

Jako pierwsza do kolejki wepchnęła się blada jak ściana laluszka staruszka, którą znalazłam początkiem sierpnia na lokalnym targowisku podczas wspólnych zakupów z Ulą i Magdą. Prawdę pisząc pierwsza wypatrzyła ją Ula.. ale ostatecznie lalka trafiła do mnie ;)... Jak większość targowych znajdek i ona swym wyglądem nie kusiła potencjalnych nabywców... duża głowa, potargane włosy i tandetne fatałaszki podrzędnej jakości złożyły się raczej na godny pożałowania lalkowy obraz nędzy i rozpaczy..




Jednak jej buziak, pomimo koszmarnej oprawy wyglądał mi jakoś podejrzanie znajomo... jak się później okazało całkiem słusznie... przeglądając archiwum poprzedniego bloga znalazłam wpis poświęcony bardzo podobnej lalce, którą przed laty naprawiałam na prośbę właścicielki, która sama nie potrafiła sobie z nią poradzić, a dla której owa lalka miała szczególną wartość sentymentalną..



Wróćmy jednak do właściwej bohaterki dzisiejszego wpisu.. Po wyplątaniu jej z wątpliwej urody 'kreacji' okazało się, że jakość szmacianego korpusu, podobnie jak jego proporcje rozpaczliwie wołają o pomstę do nieba, a Chińczyk który go sfabrykował najprawdopodobniej zapomniał tego dnia okularów..



Szanowny producent nie pozostawił mi wielkiego wyboru... trzeba było zakasać rękawy i uszyć nowy korpus.. a skoro już do produkcji korpusu zostałam poniekąd przymuszona, postanowiłam zastosować bardziej mobilne rozwiązanie, przy okazji poprawiając proporcje lalki...



"czary-mary" i gotowe ;) lalka siedzi bez podparcia (i ani kawałka drutu zaszytego wewnątrz korpusu), do tego wymachuje rozpaczliwie rękami pomstując na właścicielkę, która raczyła ją sfotografować bez odzienia i peruki... W ramach rekompensaty za powyższą 'zniewagę' zafundowałam 'obrażalskiej' nową, ręcznie szytą sukienkę z malinowej tafty, majtasy, pończochy, buciki, a nawet biżuterię.. do tego naprawiłam jej sfilcowaną czuprynę.. więc konflikt został zażegnany i w dalszej części sesji zdjęciowej lalka znacznie chętniej współpracowała ;)









poniedziałek, 30 września 2013

NARZECZONA FRANKENSTEINA

Wieści o moim lalkowym zbieractwie szybko się rozchodzą, dzięki czemu już niejedna lalka zawitała do mnie pod postacią prezentu...'Poczta pantoflowa' ma jednak to do siebie, że na ogół działa niezbyt precyzyjnie, na skutek czego powstają jakże 'uwielbiane' przez wszystkich plotki, albo... nieporozumienia... Druga opcja miała miejsce całkiem niedawno, kiedy to pewna Pani usłyszawszy jakie mam hobby, postanowiła obdarować mnie lalką, której sama już dawno nie potrzebowała... i takim oto sposobem zostałam 'szczęśliwą posiadaczką'.. TEGO..



Na widok rzeczonego podarunku otworzyłam szeroko oczy... zamrugałam...i nie miałam bladego pojęcia co z tym fantem dalej począć...

Kidy otrząsnęłam się z pierwszego szoku, drogą dedukcji doszłam do wniosku, że straszydło to najpewniej pochodząca z lat 70, kultowa radziecka lalka 'chodząca', którą ktoś wystroił w wątpliwej urody 'kreację' własnej produkcji, a potem skrócił o głowę... która sama w sobie była równie upiorna jak reszta lalki...



Domorosły 'wizażysta' nie dość, że wyskubał jej połowę mocno skołtunionych włosów,  przy pomocy lakieru do paznokci wysmarował usta i coś co z założenia chyba miało być brwiami... to jeszcze przebił na wylot jej uszy i przeszył (?!) nitką z nawleczonymi nań koralikami, które miały udawać kolczyki....


Chyba każde 'dziecko PRLu' miało styczność z tego typu lalką, więc zasady na jakiej działa mechanizm dający efekt kręcenia główką z jednoczesnym przekładaniem nóżek tłumaczyć nie ma potrzeby... za to wspaniałomyślność poprzedniego posiadacza, który raczył ukręcić lalce głowę, skomplikowała jego ponowne uruchomienie do rangi nie lada wyzwania... Rozważywszy wszystkie 'za' i 'przeciw' postanowiłam podjąć próbę uratowania 'skręconego karku' Narzeczonej Frankensteina, zapominając na moment o jej wątpliwych walorach estetycznych...


Z czystej ciekawości równolegle do naprawy prowadziłam 'dochodzenie' mające na celu ustalenie jej fabrycznego wizerunku... i tak u fleurdolls natrafiłam na zdjęcie (które pozwoliłam sobie pożyczyć) znajomo wyglądającego tworka ..okazało się, że lalka nie była taka straszna, dopóki jej domorosły 'wizażysta' nie dopadł w swe szpony...




Niestety z 'lwiej grzywy' mojego egzemplarza, podobnie jak z fabrycznej malatury, praktycznie nic już nie zostało... więc po zakończonej sukcesem reperacji urwanej głowy postanowiłam wystylizować lalkę po swojemu z uwzględnieniem mody z lat w których została wyprodukowana...

Na pierwszy ogień poszła czupryna, która po ogoleniu została zastąpiona krótką peruką w naturalnym kolorze (reroot nie wchodził w grę z prostej przyczyny... nie dość że głowa wielka jak dynia, to jeszcze twarda jak kamień..).. a następnie po solidnym doczyszczeniu lalki z warstwy oleistego brudu i resztek lakieru do paznokci zabrałam się za makijaż.. i tu bez szaleństw zaznaczyłam tylko jej brwi i usta ;)




Kiedy Narzeczona Frankensteina zaczęła wreszcie przypominać lalkę,została przemianowana na Franię, a ja zabrałam się za projektowanie dla niej nowej garderoby... i tu spotkała mnie kolejna niespodzianka... pewna sympatyczna Pani sprezentowała mi spory kawałek starego PRLowskiego materiału, co dało mi możliwość uszycia stroju niczym żywcem zapożyczonego z minionego ustroju, bo prawdę mówiąc tylko taki mi do Franki pasował ;)








A ponieważ Frania nie jest jedyną PRLką w moim zbiorku, przy okazji opisywania jej historii postanowiłam pokazać też resztę gromadki zamieszkującej stary drewniany wózeczek, który przed laty przytargałam z pchlego targu w stanie wołającym o pomstę do nieba (co widać na poniższym zdjęciu) i własnoręcznie odremontowałam...




Największa wózkowa lokatorka podobnie jak Franka pochodzi z lat 70, tyle że ona emigrowała do nas z zachodu.. W dzieciństwie miałam bardzo podobną lalkę, która niestety przepadła bez wieści, dlatego, kiedy natrafiłam w ulubionym szmateksie na ową delikwentkę, postanowiłam zabrać ją  ze sobą w ramach rekompensaty za moje własne lalki, po których słuch dawno zaginął..




Winylowa 'niemka' była w bardzo dobrym stanie (nie licząc nasmarowanego zielonym flamastrem 'lima' i nadgryzionego palca), miała nawet niemal kompletną garderobę, co tym bardziej przemawiało za zabraniem jej z szmaciarnianego przybytku... Prócz czyszczenia, i wywabiania plam nie miałam z nią wiele kłopotu..Oprana i doszorowana dostała ode mnie jeszcze  czerwone trzewiczki, bo jej własne butki gdzieś przepadły... ale nie ma co narzekać... lalka w kompletnym ubraniu to w second handach nie lada gratka ;) 




Kolejne dwie laleczki są już 'nieco starsze'... bawiła się nimi kiedyś moja mama, która z kolei dostała je w prezencie od dużo starszej koleżanki... znalazłam je dawno temu na strychu, zreperowałam, doczyściłam, uszyłam im nowe ubranka..i posadziłam w wózeczku w charakterze sentymentalnej pamiątki nie wiedząc kompletnie nic o ich pochodzeniu,,, aż zupełnym przypadkiem podczas ostatniej wizyty w Muzeum  Zabawek  i Zabawy w Kielcach, pośród eksponatów natrafiłam na...celuloidki identyczne jak mamine! Jakie było moje zdumienie, kiedy w opisach doczytałam, że obie datowane są na.. lata 30 i obie wyprodukowano w Niemczech ;) 






Na zakończenie wpisu, jako 'wisienka na torcie' moja ukochana przytulanka z wczesnego dzieciństwa ;) Byłam pewna, że sarenka podzieliła los wspomnianych wcześniej lalek i przepadła bez wieści, tymczasem ku mojej ogromnej uciesze znalazła się na strychu przy okazji szukania Fafika i Zdziśka ;)